czwartek, 27 maja 2010

Mexico City raz jeszcze

Droga do Mexico City jednak była dłuuuuga... 210 km w prawie 6 h. W Nowej Zelandii naszym Jucy Baby zajęłoby nam to około 2 godzin. Tutaj autobusem - prawie sześć. San Cristobal położone jest na ponad 2200 m n.p.m. (niedaleko do naszych Rys;) Palenque, gdzie wylądowaliśmy w dżungli - nie wiem. Bynajmniej to było kilka godzin po górskich serpentynach: góra - dół, prawo - lewo.

Jak przez mgłę pamiętamy drogę z Flores do Antigui, która pod koniec musiała wyglądać podobnie, ale ponieważ była już ciemna noc i spaliśmy wtedy głębokim snem, to tylko raz czy dwa mignęło nam, że kierowca jedzie środkiem, co znaczy, że nie była ona za szeroka. Wtedy stwierdziłam, że nieświadomość czasem jest błoga i dobrze, że pewnych rzeczy nie widać. Parę razy było też tak ze źle oświetlonymi łazienkami;) Tym razem niestety nie mieliśmy tyle szczęścia i serpentyny zaczęły się już od samego San Cristobal de Las Casas skąd wyruszyliśmy przed 17. Mój żołądek przyzwyczaił się do nich około 22. Przydało się doświadczenie zdobyte na łajbie w Belize, gdzie przez 2 h skupiałam się na nie spuszczaniu z oka linii horyzontu. Tu było gorzej - horyzont był bardzo ruchomy. Do tego dokładnie było widać jaka jest droga: wąska, niby dwa pasy, ale ten nasz ledwo starczał na autobus, a czasem jeden z pasów był połową drugiego, czasem nagły brak asfaltu, co chwilę te ich spowalniacze, zbyt często skarpa po prawej stronie... Do tego ciężarówki ledwo wjeżdżające pod górę, które trzeba było gdzieś między zakrętami wyprzedzać. Nie wiem czy gorzej jest w dzień gdy wszystko widać, czy w nocy gdy nic nie widać i ma się wrażenie, że zaraz skończymy na jakiś drzewie. A wolno to oni nie jeżdżą. Bynajmniej przeżyliśmy. Po drodze był jeden miły przystanek, gdzie można było spróbować bliżej nieokreślonego czegoś lokalnego, co było tak, dobre, że Max oczywiście wziął dokładkę:) Wyglądało jak kartacze, tyle, że chyba z kukurydzy i wewnątrz były albo warzywa albo pollo (wszechobecny kurczak;) - do wyboru. Poza tym mój mąż zadziwił mnie po raz kolejny: 3 filmy, w języku, w którym rozumie jakieś 10 słów i tak nie można było go oderwać od telewizora;) On lubi takie drogi i nie cierpi tak, jak ja.

Wylądowaliśmy w dżungli. Niestety polecany przez znajomych z San Cristobal Jungle Palace miał już zamkniętą recepcję, więc zakwaterowaliśmy się na przeciwko, co niestety w naszej ocenie okazało się bardzo słabe. Cóż, jedna, podobno krótka noc, bo od 3 nad ranem małpy szaleją i nie dają spać.

Mimo dość mocno spartańskich warunków i tradycyjnego upału i wysokiej wilgotności noc była spoko i się wyspaliśmy. Może to ta klima w postaci wentylatora;) Ponieważ w cabanach nie ma okien, są tylko siatki i nie było dachu, tylko też siatka, a dopiero wysoko nad nią blacha, to hałas rano był niesamowity: piski, skrzeczenie, piszczenie, wszystkie możliwe odgłosy, które wydają ptaki, insekty i inna tamtejsza zwierzyna. Wstaliśmy więc przed 7 i zebraliśmy się tak, że po 8 już byliśmy w ruinach w Palenque. Wystarczyło wyjść na główną drogę i złapać collectivo, który podwozi pod samo wejście. Znowu byliśmy w rejonie "klei się". Jak wyszliśmy dzień wcześniej z autobusu, to przyjemne było to uderzenie ciepła. Potem już trochę mniej, bo wystarczy założyć koszulkę i już się jest mokrym i wszystko się lepi. Niby temperatura tylko ok. 30 stopni, ale wilgotność zabija. Wchodzenie pod górę było naprawdę wyzwaniem.

A ruiny w Palenque położone są właśnie na pagórkach. Są zupełnie inne niż te, które do tej pory zwiedzaliśmy. Po pierwsze: to, co odkopali położone jest na bardzo niewielkim terenie i można z góry jednego pałacu czy piramidy zobaczyć bardzo dobrze wszystko inne. Warto wspomnieć, że to co odkryte to tylko 5%, a resztę nadal skrywa dżungla... Po drugie: budowle te przypominają bardziej nasze pałace: wieże, pomieszczenia, inne budynki wewnątrz kompleksu. Po trzecie: odkryto tu grobowce, co było przełomowym momentem w badaniu kultury Majów. Nam się podobało. Na koniec zwiedza się muzeum, gdzie można obejrzeć jeden z grobowców znalezionych w Palenque i inne znalezione eksponaty, jak płaskorzeźby, które mają zachowane kolory: czerwony i niebieski, bo takie kolory królowały w Palenque. W muzeum jest też komputerowo zrobione zdjęcie, jak przypuszcza się, że wyglądały budynki pomalowane właśnie na czerwono i niebiesko, co jest naprawdę trudne do wyobrażenia, jak teraz widzi się po prostu kamień. Wizualizacja pomaga. Już przed 12 byliśmy z powrotem w naszej cabanie, by dokończyć pakowanie i zmyć się do miasta Palenque. I tu znowu rządzi collectivo za 10 pesos:)



















W Palenque złapaliśmy pierwszy autobus do Villahermosa, by stamtąd złapać nocny autobus do Mexico City. W wielkim pośpiechu zakupiliśmy uliczne tacos, colę i władowaliśmy się do praktycznie pustego busa. Gdyby nie kilkakrotne kontrole policyjne czy militarne i sprawdzanie paszportów, to przespalibyśmy całą drogę. Dwa siedzenia, przerwa + 1 siedzenie w jednym rzędzie to idealne rozwiązanie dla ludzi naszego wzrostu;)

W Villahermosa wilgotność była chyba jeszcze większa. Od razu uderzyliśmy do baru, który Max wyhaczył jeszcze z okna busa. Dojrzał kupę facetów i mecz piłki nożnej:) Niestety mecz już się skończył, ale bar miał bardzo miłego właściciela, który mówił po angielsku i sobie z nami trochę pogadał. Chcieliśmy zobaczyć muzeum/ogrody La Venta, ale dotarliśmy tam chwilę po zamknięciu, więc tylko zrobiliśmy sobie długi spacer dookoła jeziora. Sprawdziło się to, co jest w przewodniku: Villahermosa to bogate miasto. Widać to po jakości dróg, domach, samochodach (mało tu wszechobecnych garbusów) czy restauracjach. Widać to też na dworcu, gdzie trochę zdzierają w przechowalni bagażu. Zahaczyliśmy też o lokalny supermarket, gdzie zakupiliśmy kolację: bułkę (yupi!), ser (mają rewelacyjne sery!), sos guacamolę (strasznie ostrą), sok z guawy (kiedy w Polsce będzie na każdej półce z sokami?) i kilka innych rzeczy na długą drogę do Mexico City - całe 11 h w autobusie II klasy, bo postanowiliśmy przyoszczędzić;) Chyba powoli mamy już dość tacos i pollo... Max pomarzył sobie o schabowym z ziemniaczkami i kapustą, ja chcę pierogi:) Ale bułka z serem zjedzona na dworcu nam na ten moment wystarczyła i smakowała wyjątkowo:)

Autobus 2 klasy okazał się super autobusem i chyba dlatego jest gorszy bo nie ma wyjącego telewizora i toalety. To pierwsze dla mnie było błogosławieństwem, tego drugiego zaczęło brakować rano, jak przez prawie 2 h wjeżdżaliśmy przez korki do Mexico City. W autobusie byli bardzo mili kierowcy, niestety mówiący tylko po hiszpańsku i w szybkim hiszpańskim w związku z czym trudno było nam się dogadać, ale z jednego była niezła gaduła i długo nie odpuszczał. W autobusie na początku były 3 osoby, potem około 10, więc mieliśmy dobre miejsca leżące na samym końcu i nawet dało się pospać.

Ten region świata ma wyjątkowe upodobanie do spowalniaczy na ulicach, są one różne od 20 cm szerokości w postaci metalowych półkul do 2 metrowych lekko podniesionych przejść dla pieszych. Na tej trasie chyba odwiedziliśmy miasto przodujące jeśli chodzi o ich liczbę: naliczyłam około 40, a to chyba nie było duże miasto... To mocno zakłóciło nasz sen, podobnie jak kolejne kontrole i pytania po co? do kiedy? skąd? Na szczęście obyło się bez wnikania w paszporty i bagaże.

Dotarliśmy do Mexico City, gdzie czujemy się jak u siebie i od razu uderzyliśmy do naszego hostelu. W metrze okazało się, że są wagony tylko dla kobiet i miły pan z obsługi, widząc jakie mamy plecaki, zaprowadził nas do nich, bo tam luźniej. Teraz krótka drzemka, szybki prysznic i na miasto.

1 komentarz:

  1. ej srednia 35 na godzine to super sprawa, my na razie nie przekraczamy sredniej 20 kmh....

    OdpowiedzUsuń