niedziela, 23 maja 2010

Tikal

Noc we Flores była dość interesująca. Była paskudnie gorąco, więc spaliśmy przy otwartym tarasie, na który wszyscy mają dostęp. Nie sprawdziliśmy czy na pewno nie zmienia się czas więc ja wstałam koło 2 i szukałam na necie lokalnych gazet, które podawały czas. Na szczęście okazało się, że się nie zmienił. Do tego zapomnieliśmy włączyć budzik, więc dobrze, że się tak wcześnie obudziłam. Do północy na pomoście był konkurs skoków, więc był spory hałas. Koło 1 w nocy zaczęła się kąpać grupa turystów. Ale to i tak była fajna noc, w porównaniu do tej co nas czeka - 7 może 8 h w autobusie do Guatemala City. Uderzamy na południe. Tak, tak, Mexico City jest na północ i stamtąd teoretycznie wylatujemy za niecały tydzień. Ale zachciało nam się wejścia na wulkan, więc jeszcze wcisnęliśmy to w nasz program.

Dziś pobudka była przewidziana na 3.30. Zimny prysznic, szybkie pakowanie plecaków i ruszamy busem do Tikal. Drogi za bardzo nie pamiętamy, bo przysnęliśmy. Obudziliśmy się już przy wjeździe do Parku Narodowego Tikal, gdzie okazało się, że wejście trzeba jeszcze zapłacić - kolejne 150 ichniejszych. Jakoś koleś od bookowania wycieczek nam o tym nie wspomniał... Generalnie wrażenia są takie: Gwatemalczycy przypominają trochę mieszkańców Meksyku - kombinujący spryciarze. Brakuje nam belizyjskiego luzu, uczciwości i radości...

W Tikal zgarnął nas rewelacyjny przewodnik o imieniu Louis. Po runiach Majów chodziliśmy od jakiejś 6.30. Warto tam jechać tak wcześnie, bo raz, że nie ma zbyt wielu ludzi, dwa - do 9 nie czuje się upału. Potem byliśmy totalnie mokrzy. Ale w Tikal jest pięknie. Fajnie jest zrobić ten trip z przewodnikiem, bo ten, na którego my trafiliśmy miał naprawdę super wiedzę i do tego poczucie humoru. Rewelacyjnie mówił też po angielsku. Wspięliśmy się na kilka świątyń i piramid - także na tę najbardziej stromą nr 5. Tikal to kilka ładnych godzin chodzenia. Po drodze poza runami można spotkać także małpki, tarantule, a przy odrobinie szczęścia pumy i jaguary. Tych ostatnich nie widzieliśmy niestety. Zakończyliśmy na Plaza Mayor koło 11 i zmyliśmy się stamtąd pierwszym busem o 12.30.



stary baobab - 150 lat



baby tarantula





wciąż nieodkryta, jedna z wielu























Popołudnie było leniwe: sjesta na hamakach na tarasie, obiad w lokalnej knajpce obok z próbami kareoke w wykonaniu tutejszych dzieci i nadeszła pora na pakowanie i przygotowywanie się do podróży. Mogłabym pracować z takim widokiem, jaki się teraz przede nami roztacza: zachodzące słońce nad jeziorem...

Zamieściliśmy też fotki z wcześniejszych miejsc i etapów podróży w dwóch wcześniejszych postach:)



3 komentarze:

  1. Zawsze mi się wydawało, że hamak to najfajniejsza rzecz na świecie :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. 150 quetzali - byliśmy na to przygotowani, ale na ichniejsze warunki nie jest to tanio. Pierwsze drzewko na Waszych fotach to chyba jednak cotton tree:) Przyznaję, że Tikal jest cool i dobrze mieć przewodnika - my mieliśmy lekko nawiedzonego ćwierć-Maja, który pokazywał nam, jak szukać energii w różnych miejscach miasta, ale opowiadał świetnie. A gdzie spędziliście to popołudnie? My mieliśmy super podróż na pace samochodu policyjnego z przystankami nad jeziorem. AAA! Przez Was chcę tam znowu się udać! Pozdro.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dorotka - bo tak jest... Zasypia się jak niemowlę;)

    OdpowiedzUsuń