sobota, 29 maja 2010

ostatnie godziny, ostatnie minuty...

To już ostatnie minuty w Mexico City. Już spakowani i zaraz wyruszamy na lotnisko:( Nie chce się wyjeżdżać... Ostatnie dwa dni w Mexico City postanowiliśmy sobie podzielić na jeden dzień na Teotihuacán i lenistwo, bo przecież tym razem możemy wyspać się w łóżku:) A drugi dzień na nasze zachcianki: spacery, ostatnie zakupy, może jakieś muzeum?

Dojazd do Teotihuacán jest bardzo prosty. Tego dnia mieliśmy okazję poznać kolejny dworzec autobusowy (rano TAPO, popołudniem Norte) i naprawdę byliśmy pod wrażeniem organizacji tych dworców w kraju, który wydaje się wyjątkowo mało zorganizowanym. Odnalezienie się na każdym z ich zajmuje 5 minut, łącznie z zakupieniem biletu i znalezieniem stanowiska odjazdu, a wierzcie nam, to są wyjątkowo duże dworce, w Polsce nawet takich nie ma, co miałyby taki teren i taki przepływ autobusów.

Śmieszne było nasze pierwsze wrażenie po powrocie do tego miasta. Kiedy byliśmy tu te 2,5 tygodnia temu wydawało nam się totalnie rozpieprzone, totalnie niezorganizowane i zabałaganione, zatłoczone... Po tym wszystkim, co widzieliśmy po drodze Mexico City nagle stało się jednym z bardziej logicznie działających miejsc w tym kraju i całkiem uporządkowanym:) Punkt widzenia zmienia się wraz z punktem siedzenia;)

Teotihuacán położony jest o 1 h jazdy do centrum miasta i autobusy kursują tam co 15 minut. Jest duży, ale bardzo prosty w zwiedzaniu. Warto wejść zarówno na Piramidę Słońca, jak i Księżyca, bo widok robi wrażenie, choć w palącym słońcu nie jest to łatwe. Na szczęście tu już nie ma takiej wilgoci, jak na południu. Trzeba też zajrzeć do muzeum, które ma dużą makietę całego miasta, jakie istniało w tym miejscu i dopiero wtedy widać potęgę Teotihuacán.











Metro w Mexico City jest podobno najtańszym na świecie (bilet kosztuje 3 pesos i można się dowolnie przesiadać, czyli koło 1 PLN). Metro tutaj jest także chyba najciekawszym metrem na świecie, bo co przystanek to inna rozrywka: pan z płytami z muzą z lat 70-tych (muza oczywiście gra;), pani z lizakami, pan z żelkami, pani z najnowszymi hiciorami, pan z mapami... I co tylko chcecie, za 5, 10, 15 pesos... Wszyscy oczywiście są głośni, szczególnie ci od płyt, wszyscy nawołują i łażą w tę i z powrotem. Jest to zdecydowanie najgłośniejsze metro, jakie w życiu widzieliśmy. Aż współczujemy ludziom, którzy muszą nim jeździć codziennie. Ale nie da się ukryć: w pół godziny przejeżdża się ponad połowę tego ogromnego przecież miasta.

Dziś po całkiem niezłym śniadaniu w naszym hostelu, spakowaniu bagaży ruszyliśmy na miasto. Na głównym placu spotkaliśmy jakaś demonstrację, więc tradycyjnie było głośnio i tłum ludzi. Ukryliśmy się w zaciszu Palacio, gdzie obejrzeliśmy freski Diega Riviery i powłóczyliśmy się po jego zakamarkach. Odwiedziliśmy także dwa targi. Na jednym z nich po przebrnięciu przez płyty i ubrania, dotarliśmy do miłej warzywno-owocowej części. Drugi z nich był z wyrobami lokalnymi typu pamiątki z całego meksyku i był wyjątkowo cichy i spokojny. I nikt nie nagabywał;) Potem uderzyliśmy do muzeum Fridy, które nas niestety nie zachwyciło. Ale za to zobaczyliśmy zupełnie inną dzielnicę, gdzie był porządek, mało ludzi i generalnie bardzo przyjemnie się tam spacerowało. Widać, że chyba trochę bogatsza dzielnica. Zostało nam mało czasu, a potrzebny był nam supermarket, taki normalny. Niestety supermercado dla tutejszych do 7 Eleven na rogu albo jakiś po prostu mercado ze wszystkim... Na szczęście trafił nam się nietutejszy i wskazał nam drogę do prawdziwego marketu z dużym wyborem wszystkiego:)

I na tym koniec meksykańskiej przygody... Na ten moment koniec:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz