poniedziałek, 17 maja 2010

hard rock café Chichen Itza

Nie, nie ma tam Hard Rocka, co jednak nie przeszkadza żeby były koszulki;) My friend, almost friend, no friend? Ojej, przebicie się przez ilość amigos z pamiątkami w Chichen Itza w prawie 40 stopniowym upale i w słońcu, jest testem na cierpliwość... No, ale może od początku.

Z rańca, po śniadanku odpaliliśmy naszą strzałę i wyruszyliśmy na spotkanie z historią Meksyku. Zaplanowaliśmy sobie must to see - dwa przystanki: Coba i Chichen Itza, czyli dwa ośrodki kultury Majów. Zastanawialiśmy się jeszcze nad kilkoma miejscami (Merida i okolice, zahaczenie o Cancun - by móc powiedzieć: tak, jest beznadziejne;), ale czasowo nam się nie złożyło. Trzeba będzie wrócić do Mexico;)



nasza czerwona strzała

Generalnie tak: Coba - godna polecenia. Spory teren, z trzema dużymi punktami do obejrzenia. Można wypożyczyć rower (albo rowerową taksówkę;), co przy tamtejszych odległościach się sprawdza. My się nie skusiliśmy więc trochę podrałowaliśmy w tym upale... Na szczęście ścieżki są zacienione. Zejście wszystkiego zajmuje koło 2 godzin, ale naprawdę warto. Jest tam zdecydowanie mniej ludzi niż w Chichen Itza i jest jedna niesamowita rzecz: można wejść na szczyt piramidy... "Schody" są przerażające, szczególnie przy schodzeniu, ale zdecydowanie must to do.





















autostrada mrówek

Potem dalej w drogę. Całe szczęście w samochodzie jest klima, bo upał był kosmiczny. Kolejny przystanek to bardzo turystyczna, pełna ludzi Chichen Itza. Częściowo odrestaurowana piramida robi wrażenie. Ale niestety nagabujący zewsząd One $ szybko męczą. Do tego wszystko praktycznie odsłonięte i słońce wykańcza. Jakoś ta wizyta poszła nam szybciej;) Fajnie zobaczyć, ale sama Chichen Itza bez Coba, to taka wycieczka... po prostu wycieczka;)











Wracając zatrzymaliśmy się w bardzo miłym miasteczku Valladolid, gdzie skusiliśmy się na lokalną kuchnię. Ja oczywiście na tacos, Max na bliżej nieokreśloną rybkę podaną z głową. Ale było pycha!







Generalnie podróżowanie naszą strzałą się bardzo sprawdziło. Dzień wcześniej na promie spotkaliśmy bardzo miłych Brazylijczyków i koleś zjechał kawał Meksyku samochodem i potwierdził nam, że ten Meksyk tutaj, to nie jest prawdziwy Meksyk. I to by się zgadzało: dobre, szerokie drogi, wszystko ładnie oznaczone, wiadomo - miejsca dla turystów. Prawdziwy Meksyk, to nagle kończący się asfalt, albo odwrotnie: nagle zaczynający się na kilka kilometrów, a potem długo, długo droga bez nawierzchni... Zero oznaczeń, zero informacji... Taki jest prawdziwy Meksyk. I tak te boczne drogi trochę kusiły... Next time. Wtedy już tylko Meksyk, bez Belize i Gwatemali, więc autko i w drogę.

A teraz będzie autobus i w drogę. Już jutro koniec luksusów. Na zakończenie skusiliśmy się w naszej super knajpie na homara (w końcu to grzech nie skorzystać, jeśli był za friko;) Niezły był, ale połowę mojego zjadł mój ulubiony rudy kotek, który chyba też mnie polubiła za szyneczkę codziennie rano;) Choć kot jedzący homara to dość abstrakcyjna sytuacja...

Jutro spadamy do Belize. Zobaczymy czy uda nam się dojechać tylko do Chetumal (meksykańskie miasto przygraniczne), czy już do samego Belize City. Trochę zależy od tego jaka będzie rano pogoda. Teraz leje i była burza... Ale jeśli będzie słonko, to może się jeszcze skusimy na plażę? Od jutra może być gorzej z wieściami, bo nie wiemy gdzie będziemy i jak to tak będzie z netem. Dobra, pora na pakowanie...

Dobranoc:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz