środa, 19 maja 2010

mexico -> belize

No i jesteśmy w Belize. Jest wtorek - chyba... Jesteśmy już na magicznej wyspie Caya Caulker i... na Karaibach wieje i leje. Dotarcie tutaj nie obyło się bez małych przygód.

Ostatni dzień, a w sumie tylko poranek, w naszym super hotelu minął w dość szybkim tempie. Od tamtej pory standardy nam się pogorszyły, pogoda też, ale pozytywne wrażenia są nadal;) Rano ostatnie śniadanko z naszym rudym kotkiem i najlepszym świeżym sokiem pomarańczowym ever. Ponieważ nadal kropiło i niebo było dość mocno zaciągnięte chmurami zrezygnowaliśmy z poranka na plaży. Dokończyliśmy pakowanie, ostatni prysznic (z nadzieję, że kolejny nie będzie tak, jak w NZ - za trzy dni;) i wyruszyliśmy w ostatnią drogę naszą strzałą.

Trochę zaczęliśmy żałować, że wcześniej nie zorientowaliśmy się jak to jest z wynajęciem samochodu na dłużej, wyjazdem nim poza granice Mexico i oddaniem go w zupełnie innym miejscu. Niestety miejscowe tulumowe wypożyczalnie nie mają takich opcji. Samochód daję super niezależność i możliwość odkrywania naprawdę odludnych miejsc i tamten oraz kolejne dni trochę nam to udowodniły. No, ale to nauczka na przyszłość.

Pojechaliśmy do pobliskiego Tulum. Tam zaczęliśmy od miejscowych ruin, które są super położone na skarpie nad morzem. Niezła miejscówka na mieszkanie;) Potem skusiliśmy się na Puenta Allen i rezerwat biosfery Sian Ka'an. To taka niekończąca się droga na półwyspie, która do fishing lodge jest jeszcze w dobrym, jak na meksykańskie standardy stanie, ale potem... Przewodnik Pascala nie kłamie - 56 km w 3 h;) Zabrakło nam 19 km do końca, czyli pewnie lekko ponad godziny by dotrzeć do Puenta Allen. Jedzie się fajnie, co jakiś widać plaże i morze, masa ptaszków i jaszczurek... Niestety jest strasznie brudno. Na plażach pełno plastikowych butelek, worków, opakowań po jedzeniu... Szkoda, bo miejsce piękne i puste. Wracając zdecydowaliśmy się na przystanek w pobliskim barze w Boca Paila. Bar nazywa się Mateo's i jest przystankiem obowiązkowym. Nie jest morze najtańszy, jak na meksykańskie standardy, ale jak na polskie w przyzwoitej cenie. Obsługują go weseli Meksykanie, wszystko jest świeże i tacos z rybkami zdecydowanie rewelacyjne. Jedna porcja na 2 osoby + nachos na przystawkę to posiłek full wypas.



ruiny w Tulum



ruiny na skarpie









plaża w okolicach ruin







plaże po drodze do Puenta Allen



tam, gdzie zabronione, tam Max musi wejść...



rezerwat biosfery Sian Ka'an



bar Mateo's

Potem bilety na autobus i jazda przez 3,5 h w mrozie do Chetumal. Oni tu mają jakąś paranoję z klimą. Mają tak fajnie ciepło, a w ogóle nie chcą z tego korzystać;) Wiec siedziałam owinięta we wszystko co miałam i marzłam. Jak dotarliśmy do Chetumal, to okazało się, zgodnie z przewidywaniami, że autobusu do Belize już nie ma. Najbliższy o 7.00 rano. Skumaliśmy się z Amerykaninem o imieniu Ike, który jedzie do Belize do swojej mamy. Koleś jest z Tenessee i ma ojca Czecha i farmę koni w Tennesse, a jedzie do mamy, która jest z Belize, ma tam farmę kukurydzy i bananów, gdzieś w dżungli i której nie widział 17 lat... Razem pojechaliśmy do Chetumal Hostel, na którym znaleźliśmy czaderską karteczkę:



No więc usiedliśmy na chodniku i czekaliśmy. Koło 20.30 przyszło jeszcze dwóch Amerykanów z Alaski, którzy byli wcześniej jeszcze niż my i też powitała ich karteczka. Pogadaliśmy sobie o naszych planach, wybiła 21.30 a po gościu z hostelu ani śladu. Nagle znalazło się dwóch Meksykanów, którzy powiedzieli, że mają dla nas hotel. Rzucili dobrą ceną i nagle byliśmy w taksówkach. Dojechaliśmy na miejsce (za 20 pesos - niecałe 2 $, a droga była dłuższa niż z dworca do hostelu gdzie zapłaciliśmy 5 $ - koleś nas chyba trochę zrobił;) Hotel okazał się mocno obskurny, cena nagle też trochę wzrosła i generalnie zrobiło się mało miło. Zmęczenie wszystkim dało się we znaki i stwierdziliśmy, że zostajemy. Wtedy Basia weszła do pokoju i zobaczyła uciekającego po ścianie karalucha... Podobno to nie był karaluch - tak mi wmówili;) Więc wylądowaliśmy w 5-osobowym pokoju za 560 pesos za pokój, z dodatkowymi gośćmi zapewne i z decyzją, że spadamy autobusem o 7 rano. Noc była trochę walką z zbyt mocną klimą i (podobno) upałem nie do wytrzymania, jak klima była wyłączona. Mi tam wtedy było dobrze.

Okazało się, że autobus do Belize jedzie prawie zgodnie z planem, bo wyjechał już o 6.45. Na szczęście byliśmy wcześniej, mimo kombinowania z taksówkami, bo znowu nas chcieli zrobić i na nas zarobić;) Busik był całkiem niezły, nie byłe do końca pełen, więc podróż minęła prawie gładko. Na granicy, wbrew temu co piszą przewodniki i blogi, nie musieliśmy zapłacić żadnej taryfy wjazdowej do Belize, ale za to wjazdową z Meksyku. Jedyną cechą charakterystyczną tej granicy była wprost nieziemska ilość komarów. Potem już tylko droga do Belize City. Z okien autobusu kraj ten wydał nam się bogatszy niż Meksyk, bo chociażby miał więcej murowanych domów, takich prawdziwych domów, a nie małych szopek. Droga była niezła i dojechaliśmy o 10.40 do miasta. W sam raz by złapać water taxi na Caya Caulker, czyli na niewielką wysepkę, na północ od Belize City, która jest podobno najlepszą bazą wypadową na nurkowanie. Szybko kupowaliśmy bilety na łódkę, bo miała odjechać o 10.30, a przecież już było po... po czym okazało się, że jest tu godzina wcześniej i mamy jeszcze 50 minut. Zakupiliśmy pyszne tacos i burritos w budce na przeciwko dworca-portu i poszliśmy na space na piwo/kawę. Po drodze od jednego z miejscowych dowiedziałam się, że jestem rasistką, bo jestem niemiła jak ktoś usilnie mnie nagabuje i namawia na gandzię;) Generalnie miasto zrobiło na nas pozytywne wrażenie - taki karaibski klimat z wyluzowanymi ludźmi, głośnią muzą i kramikami z owocami na ulicy.

Przejażdżka w szybkim bardzo tempie na wyspę trwa godzinę i siadając na końcu łódki ma się prysznic gwarantowany. Na wyspie od razu wyhaczył nas miejscowy, co w sumie było miłe, bo mieliśmy tylko kilka nazw caban i hosteli spisanych z przewodnika Ike'a. Zaprowadził nas do Ignacio's Cabins, które nam się spodobały i tak oto po spacerze po wyspie i lunchyku nad morzem czekamy aż przestanie lać i wiać;) Właściciel tego miejsca wspomniał coś o huraganie... Mam nadzieję, że nas to ominie bo jesteśmy nasze lokum jest tuż nad brzegiem morza.



water taxi



nasze kabany



Caya Caulker



zakup świeżego soku z mango



wizyta w centrum nurkowym



Caya Caulker

Wyspa jest czaderska. Wszyscy wyglądają tak, jakby ostro jarali, wszystkie drogi są piaskowe, wszystko jest takie rozpieprzone i wszyscy widać, że mają duuużo czasu. Tanio nie jest. Tak chyba porównywalnie jak w Polsce. A przejście z jednego końca na drugi to jakieś 20 minut spacerkiem. Kolejny koniec świata, na którym wylądowaliśmy:)

Obczailiśmy wszystkie firmy nurkowe i niestety wszystko zależy od pogody. Bo jeśli utrzyma się taki wiatr i deszcze to z nurkowania na Blue Hole nici... Ale podobno ma się wypogodzić;)

3 komentarze:

  1. Faaajnie tam macie :)
    Maks, nie daj się skubać :)
    Kupujecie kolejną działkę?
    Basiu karaluchy są ok, obejrzyj film karaluchy pod poduchy, na pewno polubisz je wtedy i przyjemniej Ci się będzie podróżowało.
    Max, Ty jakiś podejrzanie uśmiechnięty na tych zdjęciach po tym ślubie.... :)
    Mityczne Belize... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. a max tylko je... i je... i je... :)
    ale krainy nie z tej ziemi, to przyznam. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. jemy oboje równie dużo, ale ja lubię dokumentować to, co jemy, a max lubi tylko jeść;)
    Belize jest mityczne i klimatyczne, ale coś nas chyba nie chce, bo taka tu teraz pogoda...
    skąd wiesz, że myślimy o działce? nawet znaleźliśmy tu taką jedną;)
    bo po ślubie (na podróży poślubnej) jest bosko!
    całujemy i nie zazdrościmy tych 0 stopni;)

    OdpowiedzUsuń